niedziela, 14 września 2014

this is magic

Kanada i dziś nie przestała nas zadziwiać.
Dojechaliśmy do Nowej Szkocji po zmierzchu. Pensjonat, który wybraliśmy znajdował się w North Sydney i w komentarzach na booking.com często opisywany był jako "klimatyczny" i "nastrojowy". Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest aż TAK klimatyczny i nastrojowy! Wysoki budynek piętrzył się na wzniesieniu tuż nad wodą, na jego frontowych drzwiach powieszona była kartka z powitaniem, naszymi imionami i numerem pokoju - scena jak z początku horroru, a potem było jeszcze mroczniej! Ostrożnie popchnęliśmy otwarte drzwi i weszliśmy do wąskiego korytarza. Panował półmrok więc świecąc telefonem zauważyliśmy umeblowany korytarz z zadbanym każdym szczegółem: misternie zdobione meble, małe malowane filiżanki, ściany całe w obrazach. Po zawołaniu kilka razy z różną częstotliwością "heloł" odważyliśmy się wejść dalej, usłyszeliśmy puszczony na cały regulator telewizor znikąd i weszliśmy po skrzypiących schodach na piętro (wciąż w otoczeniu masy obrazów). Tu znowu ciemno! Wszystkie pokoje były otwarte, po omacku odnaleźliśmy ten, który był wypisany przy naszych imionach i zaczeliśmy szukać gdzieś włącznika do światła. Nie ma! Nagle z dołu dobiegł nas kobiecy głos: Good evening! Po tym jak doprowadziliśmy nasze serca do normalnego taktu (znaczy JA doprowadziłam) przywitaliśmy się z przemiłą i przegadułowatą właścicielką domu. Nastała jasność i mogliśmy dokładniej przyjrzeć się wystrojowi. Robił powalające wrażenie!

Juana, gospodyni Heritage Bed & Breakfast, wkłada masę pracy w urządzenie domu-pensjonatu oraz w jego utrzymanie, co widać na każdym kroku. Jej celem jest aby goście czuli się tu jak w domu dlatego jest dużo pomieszczeń wspólnych (pokoik do grania w szachy, mała biblioteka) i wspólnie są jadane śniadania. Gorąco polecam pensjonat! Unikat!

Nowa Szkocja usłana jest widokowymi trasami zwanymi Trails, każda z nich ma swój symbol. My wybraliśmy 300 kilometrową Cabot Trail, która przechodzi przez Cape Breton Highlands National Park. Stukilometrowy odcienek to teren parku, okrąża go od wschodu, przez północ, aż do zachodniej części wyspy. Opłatę wstępu można uiścić w dwóch wjazdach do parku: na wschodzie w miasteczku Igonish albo na zachodzie w Cheticamp (niestety załadowanie google maps na androidzie zajmuje wieki więc na razie zamieszczam jedynie zdjęcie wyspy).

My wybraliśmy wjazd w Igonish, który znajduje się bliżej naszego miasteczka North Sydney (ok 150 km). Jest tam informacja turystyczna, w której można nabyć również dwudniowy bilet wstępu do parku (bez zniżek dla studentów). Przed wejściem otrzymuje się mapę szlaków oraz ulotki pokazujące jak zachować się w przypadku niebezpieczeństwa (czytaj spotkania dzikiego zwierza).

Park chwali się 26 ścieżkami turystycznymi i olbrzymią ilością punktów widokowych. Aby przejść je wszystkie potrzeba by pewnie z tygodnia. My mieliśmy dwa dni i udało nam się odwiedzić zaledwie 7 z nich. W wyborze kierowaliśmy się długością (rozstrzał jest olbrzymi: od 200 metrowych podejść do 14 km szlaków), atrakcjami na ścieżce oraz opiniami miejscowych. Dzień był nieco pochmurny więc przez moment zastanawialiśmy się czy wjeżdżać dziś do parku, bo przecież cały jego urok tkwi w rozległych widokach, ale i tu z pomocą przyszli nam mieszkańcy, którzy swoim sprawnym okiem przewidzieli, że się rozpogodzi (a raczej sprawnym palcem sprawdzili prognozę pogody w sieci). Przez park prowadzi kręta, często wznosząca się i opadająca, dobrze zachowana, asfaltowa droga. Przed każdą ścieżką i punktem widokowym jest parking. Trasy i zjazdy są dobrze oznakowane. Jest też kilka miejsc, w których można zjeść bądź kupić wyjątkowe prezenty ( głównie po wschodniej stronie parku). Pierwszego dnia przeszliśmy następujące szlaki:
1. (24) Middle Head - wędrowaliśmy nią ok 1,5 h i towarzyszyła nam cała masa małych włochatych stworzeń. Utrzymywały bezpieczną odległość, ale dawały się sfotografować i umilały, momentami dłużącą się, wędrówkę.
Trasa to pętla i kończy się spacerem wokół robiącego olbrzymie wrażenie klifu, z którego roztacza się widok na wzburzony ocean. Zdecydowanie warto!

2. (18) Green Cove - krótkie i łagodne podejście do zapierającego dech w piersiach klifu. Nie rzadko fale rozbijając się o niego ochlapują ludzi stojących na brzegu. Całość, wraz z robieniem zdjęć to ok 20 minut. Warto!

3. (12) Lone Shieling - krótka pętla wokół (podobno) szkockiego szałasu i 350-cio letnich klonów, zajmuje max 20 minut. Nuda.
4. (11) Macintosh Brook - godzinna pętla przy niewielkim wodospadzie, przyjemny spacer urozmaicony mostkami przez rwący strumień. Przy samym wodospadzie jest cała masa kamieni, po których można się do niego zbliżyć. Warto!

W drodze powrotnej spotkaliśmy olbrzymiego ptaka na długich jak flaming nogach, z tym, że nie był on różowy. Może ktoś z Was wie co to za gatunek?

Punktem obowiązkowym zwiedzania Cape Breton Highlands National Park powinny być małe galerie rzemiosła ręcznego. Po wschodniej stronie parku znajduje się ich kilka, są bogate we wszelkiego rodzaju sztukę, regionalne pamiątki i, to co lubię najbardziej, biżuterię. Zachęceni wyglądem podwórka trafiliśmy do Glass Artisans Studio & Gallery (45054 Cabot Trail, North Shore, Cape Breton Island). W środku było równie wyjątkowo jak na zewnątrz i nie mogliśmy zdecydować się co wybrać! Galeria ma również swoją stronę internetową, na której niestety nie ma wszystkich wspaniałości, które były w sklepie: www.glassartisans.ca
 

Zapadł zmierzch i musieliśmy opuszczać park. Ciesząc się na jutrzejszy powrót do tej magicznej krainy, zapuściliśmy Timberlake`a (właściwie to ja zapuściłam, wciąż jestem pod wrażeniem jego sierpniowego koncertu w Gdańsku) i rozpoczęliśmy ewakuację do naszego, nie mniej magicznego, pensjonatu.

Całuję,

1 komentarz: