wtorek, 16 września 2014

sos słodko-groźny

Dojechaliśmy do Pictou (15 km od New Glasgow) wciąż w Nowej Szkocji (ale już poza Cape Breton) i z samego rana postanowiliśmy odwiedzić farmę syropu klonowego. Kanada słynie z jego produkcji (flagi z klonowym liściem dumni mieszkańcy często umieszczają przed posesją) i posiada ogromne rezerwy strategiczne tego słodkiego syropu (w 2012 r. było to ok. 16 tys. ton).
Właścicielką farmy jest Quin, z którą wymieniałam maile dzień wcześniej, a po farmie oprowadzała nas przemiła Pam. Kanada produkuje 3/4 światowej produkcji syropu i znaczna większość jest robiona w prowinicji Quebec. Sezon "klonowy" jest bardzo krótki, rozpoczyna się w marcu i kończy początkiem kwietnia. Mroźne noce i gorące dni, które w tych miesiącach nawiedzają ten region umożliwiają odpowiedni przepływ soków w roślinie. Gdy drzewo ma 8 lat można rozpocząć wykorzystywać je w procesie, ale najczęściej są to 14, 15- letnie klony. Wystarczy zrobić niewielkie nacięcie (dosłownie z 3 cm), umieścić w nim narzędzie, które będzie odprowadzać sok. Pam pokazywała nam różne sposoby w jakie można to robić, w tym najbardziej popularny, czyli niewielka rurka, która łączy się z innymi rurkami, aby potem stworzyć wielką rurę kończącą się w sporym zbiorniku.
Ciecz jest przezroczysta jak woda. Jaki jest więc sekret brunatnej barwy syropu? Gotowanie! W specjalnym urządzeniu sok jest podgrzewany do temperatury 103-stopni, wtedy wiadomo, że zawartość cukru stanowi 66-68% i syrop jest gotowy. W procesie gotowania wyparowuje ponad 70% cieczy wydobytej z drzewa, a farma Quin (podczas 6 sezonowych tygodni) produkuje ok 20 litrów syropu na godzinę. Jest to w stu procentach sok z drzewa. Absolutnie niczego się nie dodaje, a drzewa nie cierpią w procesie więc produkcja jest całkowicie ekologiczna. Nowa Szkocja ma genialne warunki przetwarzania syropu i sporą ilość klonów. Mimo to nie pokrywa własnych potrzeb, a powodem jest brak chętnych osób do pracy w tym zawodzie. Jeżeli ktoś z Was się więc zastanawia nad taką słodką robotą, chętnie podam namiary na Quin :)
Pam oprowadziła nas po farmie, degustowaliśmy syropy powstałe w różnym okresie czasu: te z początku marca są jasnobrązowe i mają bardzo lekko wyczuwalny smak (poza cukrem) w farmie oznaczone żółtą kropką, natomiast te z kwietnia są ciemniejsze, klonowy smak jest mocny i zostaje w ustach na dłużej - oznaczone kropką zieloną.
W budynku farmy funkcjonuje restauracja, jest też oczywiście sklepik z przetworami wyprodukowanymi na farmie. Wycieczkę mieliśmy zupełnie za darmo, po jej zakończeniu zaopatrzyliśmy się w pokaźny zapas syropu (po powrocie zapraszam na naleśniki!) i rozpoczęliśmy powrót do Nowego Brunszwiku.


W Ameryce Północnej żyją cztery gatunki niedźwiedzi. Niedźwiedź szary, czyli grizzly, ponury mieszkaniec Gór Skalistych; niedźwiedź biały (polarny), żyjący w okolicach podbiegunówych; niedźwiedź czarny, mniejszy niż dwa poprzednie, ale większy niż jego europejski kuzyn, przy tym najpospolitszy, spotykany we wszystkich lądach kanadyjskich, i czwarty, niedźwiedź brązowy, nieco mniejszy od czarnego, za to bardziej niebezpieczny, bardziej napastliwy, żyjący w lasach dalszej Północy. Dziś obiecano nam, że zobaczymy tego trzeciego w jego naturalnym środowisku. Najpierw jednak musieliśmy pokonać 300 km i opuścić Nową Szkocję. W maleńkiej miejscowości (tak małej, że aż GPS jej nie znajduje) Acedieville (4120, Route 480) w Nowym Brunszwiku mieszka urocze małżeństwo Vivienne i Richard. Juz podczas mailowej konwersacji wiedziałam, że czeka nas tu coś wyjątkowego.
Richard ma nietypowych znajomych - misie. Gdy był dzieckiem pomagał opuszczonemu, wygłodzonymu niedźwiadkowi. Był pewien, że nie przeżyje zimy. Niedźwiedź nie dość, ze przetrwał, to okazał się panią miś i wrócił z dwójką młodych. Richard spotyka się z nimi codziennie w tym samym miejscu i przynosi jedzenie do teraz. Minęło już 18 lat, pokolenia niedźwiedzi zdążyły się wymienić i na wieczorną ucztę przychodzą już nie 3 misie, a ponad 20! Niektóre zwierzęta widzą Richarda po raz pierwszy, a mimo to nie atakują go, niektóre nawet jedzą mu z ręki! Vivienne wraz z mężem zabrali nas w głąb lasu i pozwolili obejrzeć niedźwiedzie czarne z bliska. Wrażenie było niesamowite! Ledwo przyjechaliśmy na miejsce, zwierzęta zaczeły wyłaniać się z każdej strony, były to same mamy z młodymi. Richard jakby zupełnie nie przejmując się tym, że spaceruje pomiędzy jednymi z najgroźniejszych zwierząt w Ameryce, rozrzucał orzechy i jabłka.
Zwierzęta miały 4 tygodnie żeby przytyć 30 kilo i zdążyć zapaść w zimowy sen. Na ucztę nie miały wstępu żadne samce, szanowały one prawo matek z dziećmi i nie pojawiały się w tym regionie. Niedźwiadki miały zaledwie kilka miesięcy, urodziły się wiosną. W przyszłym roku matki odgonią je od siebie aby się usamodzielniły. Podczas 2-godzinnego karmienia pojawił się jeden "nastoletni" miś, ale niedźwiedzice od razu go przegoniły. Zabawne było jak maluchy wskakiwały na drzewa gdy się czegoś wystraszyły, zajmowało im to ułamki sekund!
Nie mogliśmy oderwać oczu od tych ogromnych zwierząt. Musieliśmy mówić szeptem, aby niedźwiedzie nie czuły się wystraszone i mogły w spokoju się posilić. Richard z wielkim zaangażowaniem opowiadał nam zabawne historie jak zdarzyły mu się podczas 18 lat obcowania z misiami, wciąż byliśmy spragnieni kolejnych! Obiecaliśmy Vivienne że opowiemy o naszych przeżyciach w Polsce (byliśmy pierwszymi Polakami, którzy odwiedzili to miejsce), dostaliśmy też wizytówki i ulotki więc, jeżeli ktoś z Was reflektuje, chętnie rozdamy, wyślemy. Jest to jedyne takie miejsce na świecie i zdecydowanie powinno znaleźć się na liście "Must see" każdego odwiedzającego Kanadę.
Po pożegnaniu z małżeństwem i obiecaniu, że wyślemy maila jak tylko dolecimy do Polski, ruszyliśmy w trasę do hotelu, od którego dzieliło nas jakieś 40 km. Po drodze standardowo rozglądaliśmy się za łosiami ( po zmierzchu podobno wychodzą masowo na drogi w tych terenach) i wspominaljśmy słodki początek dnia i jego, odrobinę groźny, koniec.

Całuję i pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz