wtorek, 23 września 2014

Super H2O

Z Montrealu do Toronto jechaliśmy autobusem Metrobus. Bilety kupiliśmy jeszcze przed wyjazdem z Polski. Autobus ma podobne standardy jak PolskiBus – nie ma miejsc numerowanych, ale za to ma wifi i gniazdka J Jechaliśmy wzdłuż rzeki Świętego Wawrzyńca, następnie tuż przy granicy z USA, aż do zmiany prowincji z Quebec’u na Ontario, kończąc tuż przy jeziorze o nazwie takiej samej jak prowincja, do której właśnie wjechaliśmy. Podróż trwała ok 6 godzin i z samego rana dojechaliśmy do Toronto. 

Korzystając z wczesnej pory, postanowiliśmy zobaczyć słynny Wodospad Niagara, znajdujący się ok 150 km od Toronto. W oczekiwaniu na transport zauważyliśmy grupkę ludzi zdecydowanie wyróżniających się z tłumu: 
Zdjęcie z sieci
Byli to amisze – wspólnota wywodząca się z Europy, żyjąca w odizolowaniu, w której panują rygorystyczne metody dotyczące ubioru i techniki. Nie korzystają oni z telefonów, fotografii, samochodów, telewizji, a niektórzy w ogóle z elektryczności. Wywodzą się ze Szwajcarii, ale teraz w Europie prawie ich nie ma. Największe skupiska są w USA i w Kanadzie, właśnie w prowincji Ontario. Nazywani są często sektą, a w literaturze określa się ich jako chrześcijańska wspólnota protestancka bądź konserwatywny odłam anabaptystów. Praktykują też tradycyjny model rodziny i siedmioro bądź więcej dzieci. Nie ma w zwyczaju łączyć się w związki z kimś spoza wspólnoty.
Gdy już udało nam się zapakować i dojechać na miejsce czekał nas krótki spacer do jednego z siedmiu cudów świata. Autobus zatrzymuje się w miasteczku Niagara Falls, stamtąd można wybrać się na 20-minutową przechadzkę pod wodospady bądź kupić bilet na autobusy (4 linie oznaczone kolorami na mapie). My zdecydowaliśmy się na spacer i w towarzystwie całej masy wiewiórek szliśmy wzdłuż rzeki Niagara, oddzielającej nas od Stanów Zjednoczonych. Słynna atrakcja składa się z dwóch wodospadów: American Falls i Canadian (Horseshoe) Falls. Ze strony USA spadają wodospady, więc atrakcyjniejszy widok jest ze strony Kanadyjskiej.
Na miejscu można skorzystać z wielu atrakcji:
1. Rejsu statkiem pod sam wodospad – każdy uczestnik otrzymuje pelerynę przeciwdeszczową, rejs trwa ok 20 minut
2. Wieży widokowej (Skylon Tower Observation Deck) bądź Diabelskiego Młyna postawionego tuż obok
3. Windy (Table Rock House) wbijającej się w skałę na głębokość 46 metrów do tuneli i platform widokowych
4. Widokowego szlaku pieszego (White Water Walk) po drewnianych kładkach tuż obok spienionych wód
Odnaleźliśmy też polski motyw w miasteczku: okazało się, że Park Niagara stworzył nasz rodak Kazimierz Gzowski. Był on również wybitnym inżynierem i jego firma zbudowała m.in. międzynarodowy most na Niagarze.
Bliżej Stanów to nie byłam nigdy :)
Okolice Niagary były bardzo zagospodarowane, powstało tam wiele hoteli zarówno po naszej stronie jak i USA. Nietrudno było też trafić do sklepu z pamiątkami czy do knajpy z jedzeniem. Długo obserwowaliśmy pieniącą się wodę. Cieszyliśmy się niewielkim ruchem turystycznym (jedyny tłok panował na statkach podpływających pod wodospad). Zostaliśmy w miasteczku 4 godziny i powoli wróciliśmy na miejsce odjazdu naszego autobusu do Toronto.
Brzeg Niagary
Cieszę się razem z Wami ze zwycięstwa naszej drużyny siatkarzy w Mistrzostwach Świata :)
Pozdrawiam gorąco!

niedziela, 21 września 2014

Hockey: Making dentists rich since 1875

Dojechaliśmy do Quebec. Rozstaliśmy się z naszą czerwoną strzałą i dalszą część trasy będziemy pokonywać transportem publicznym. Planuję przygotować dla Was osobny post o wypożyczaniu samochodu w Kanadzie, jak się do niego przygotować, wskazówki na drodze i jak uniknąć wlepienia dodatkowych opłat.



Winna jestem również opis miasta Quebec (w prowincji o takiej samej nazwie) i z pewnością się on pojawi, ale z racji tego, że w tym mieście spędziliśmy w sumie 3,5 dnia (2,5 przed wyprawą do Nowego Brunszwiku i 1 po) należy mu się dokładniej przygotowany post.
Tymczasem w Quebec wsiedliśmy do pociągu Via Rail i w przeciągu 3h pokonaliśmy prawie 300 km prosto do Montrealu.



Odprawa pociągu była podobna jak samolotu: ważenie bagaży (nasze walizki powiększyły się już o 1/3, a główne zakupy jeszcze przed nami!), sprawdzanie biletów, brakowało tylko bramek bezpieczeństwa. Pociąg był bardzo wygodny: wagon bezprzedziałowy, spora przestrzeń na nogi, rozkładane stoliki, duża i schludna łazienka. Zabukowaliśmy go jeszcze będąc w Polsce, dzięki temu bilet był dużo tańszy.



W Montrealu, podobnie jak w całej prowincji Quebec głównym językiem jaki słyszy się na ulicach jest francuski. Mieliśmy jeden dzień na zwiedzenie miasta, więc pewnie nie uda mi się napisać nic więcej niż to co można znaleźć w przewodnikach. Zaczęliśmy od głównego punktu programu (to właśnie dzięki niemu zdecydowaliśmy się odwiedzić to miasto) a mianowicie Centre Bell: lodowisko Montreal Canadiens i Hall of Fame gwiazd MC, ale też pozostałych MVP NHL.



National Hockey League zaczyna się dopiero od października i żałuję bardzo, że nie sprawdziliśmy tego przed wyjazdem. Na pewno zabukowalibyśmy bilety na 2 tygodnia później. W każdym razie słynna Hall of Fame wciąż stała dla nas otworem (mają zniżki dla studentów). Przywykliśmy już do tego, że większość atrakcji zwiedzamy całkiem sami i nikt nie przeszkadza nam w oglądaniu koszulek i innego sprzętu hokeistów. Przeszliśmy przez historię drużyny, poznaliśmy najbardziej zasłużonych zawodników, wzięliśmy udział w quizie i oglądaliśmy krótkie filmiki. W muzeum było przygotowanych sporo miejsc do ciekawych zdjęć, ale Hall of Fame w Toronto jest znacznie większe i posiada więcej interaktywnych atrakcji.




Przechodzając się po handlowej dzielnicy Montrealu - Centre Ville podziwialiśmy olbrzymie wieżowce. Zeszliśmy również do podziemnego miasta, w którym znajdują się sklepy, hotele, restauracje, bary, muzea, teatry, kina, uniwersytet, a nawet lodowisko. Można nazwać to równoległym światem, w którym życie toczy się głównie zimą, gdzie mieszkańcy chowają się przed mrozem. Miasto połączone jest kilkoma stacjami metra i jest największą tego typu podziemną siecią na świecie (liczy ponad 32 km).




Korzystając ze słonecznego dnia udaliśmy się na Mont-Royal - piętrzącą się w środku miasta górę z kapitalnym punktem widokowym. Wspinają się mijało nas sporo uprawiających jogging ludzi. Z góry roztaczał się typowo miejski krajobraz, sporo wieżowców o ciekawych kształtach i prostopadłe ulice. Gdy przejdzie się odrobinę na wschód roztacza się widok na Centrum Olimpijskie, z kolei po przejściu na zachód – na Kościół Świętego Józefa, który jest najwyższym punktem Montrealu.





Zeszliśmy z góry wprost do Vieux-Montreal czyli Starego Miasta. Podczas spaceru jego ulicami podziwialiśmy Bazylikę Notre-Dame, urokliwe hotele i po wstąpieniu do kilku sklepów z pamiątkami kupiliśmy NIC. Dotarliśmy do jednego ze słynnych w Kanadzie marketów – Marche Bonsecours – miejsce gdzie wystawiają się lokalni rzemieślnicy i można zaopatrzyć się w mniej standardowe pamiątki. W dzielnicy Vieux-Port de Montreal, do której doszliśmy można przejść się przy zagospodarowanym brzegu rzeki Św. Wawrzyńca i wstąpić do licznych obiektów: Centre des Sciences de Montreal (centrum nauk napakowane interaktywnymi urządzeniami pomagającymi poznać jak działa świat, coś na kształt naszego Centrum Nauki Kopernik w WAW), Pointe-a-Calliere (muzeum archeologii i historii Montrealu) oraz podziwiać rozciągający się widok montrealskich wysp: Ile Sainte-Helene i Ile Notre-Dame. Sam spacer przyprawił nas również o dreszczyk grozy, ponieważ zostaliśmy zaczepieni przez… zombie. Po kilku pierwszych sekundach strachu dowiedzieliśmy się, że są przejazdem wraz ze swoim domem strachów. Trzeba przyznać, że przebrania mieli bardzo realistyczne, my jednak nie chcieliśmy przerywać poznawania ostatniego miasta w prowincji Quebec jakie mieliśmy w planie.

Przechadzając się po ulicy Sainte-Catherine zauważyłam koszulkę Sidney’a Crosbiego wiszącą w oknie. Okazało się, że był to olbrzymi sportowy bar MOST VALUABLE PLAYERS, do którego wręcz musieliśmy wejść. Wewnątrz jest wiele zdjęć i autografów nie tylko najlepszych hokeistów, ale też sportowców innych dziedzin.


Wieczorem odwiedziliśmy ulicę Saint-Denis, która znana jest z wielu barów i studenckiego klimatu. Znaleźliśmy świetny bar z wyjątkowym piwem robionym na miejscu – 3 Brewers. Polecamy 



Po ostatnim nocnym przejściu przez miasto zapakowaliśmy się do autobusu i wróciliśmy do naszego zaprzyjaźnionego Toronto.




Pozdrawiam gorąco!



środa, 17 września 2014

Ca va? Ca va!

Regent Street Bed & Breakfast w Miramichi to kolejny świetny pensjonat, w którym spaliśmy. Niestety z wczorajszych atrakcji wróciliśmy bardzo późno, a rano musieliśmy szybko pozbierać się i ruszyć w podróż, dlatego nie mieliśmy okazji na dłuższą rozmowę z właścicielami. Niemniej jednak dom jest piękny, śniadania przepyszne i miła atmosfera.
 

Celem dzisiejszego dnia jest akadyjska wioska z XVIII wieku leżąca na Półwyspie Akadyjskim ok 1,5h drogi od Miramichi. Ciekawie było podróżować przez północne krańce Brunszwiku i porównywać je z południem, które zwiedzaliśmy kilka dni temu (najtrudniej było przyzwyczaić się do francuskiego, który jest tutaj wszechobecnie panującym językiem). Jechaliśmy malowniczą trasą przy Zatoce Świętego Wawrzyńca zwaną Acadian Costal Drive i oznaczaną gwiazdą. Gwiazdą, ponieważ symbol ten namalowany na francuskich barwach narodowych jest nieoficjalną flagą tego regionu.

Pierwsza francuska osada w Akadii została założona w 1604 roku, liczyła 120 osób i od tego momentu rozpoczęła się kolonizacja Kanady przez Francuzów. Podstawą gospodarki był handel, głównie futrami, ale mimo to Akadia nie była w stanie zapewnic sobie samowystarczalności żywieniowej, była uzależniona od Francji i pozostawała daleko za podobnymi do niej koloniami brytyjskimi. Francja musiała zrzec się praw do Akadii na rzecz Wielkiej Brytanii w wyniku traktatu kończącego hiszpańską wojnę sukcesyjną (1713r) a obszar ten został przemianowany na Nową Szkocję. Akadianie wyruszyli więc na północ osiedlając się na obszarze Nowego Brunszwiku. To właśnie tam znajduje się skansen, do którego zmierzamy.
Zgromadzono tu ok 45 budynków z całego półwyspu aby pokazać życie w akadyjskiej osadzie w latach 1770-1890. Droga przez skansen to ok 1,5 kilometra i należy przeznaczyć na nią ok godziny (poza sezonem). W połowie września część domów jest zamykanych, a bilety dzięki temu są tańsze (honorowane są także legitymacje ISIC). O życiu Akadyjczyków opowiadają przewodnicy w kostiumach z epoki, urządzają też pokazy pracy w różnych warsztatach.
Udało nam się wejść do domu stolarza, do zakładu produkującego mąkę, zwiedziliśmy maleńki kościół. Następnie przeszliśmy do nowszej części (przełom XVIII i XIX wieku) i oglądaliśmy pięknie odrenomowany hotel i sklepy, zawitaliśmy też do zakładu zajmującego się wyrobem piecy i rzeczy ze stali. Ze skrawków właściciel zrobił dla mnie gwizdek :)

Wioska z pewnością jest sporą atrakcją półwyspu i trudno do niej nie trafić (kierunkowskazy pojawiają się już wiele kilometrów przed). My jednak zdecydowanie bardziej wolimy obcowanie z naturą :)

Jadąc dalej Acadian Costal Drive mija się ciekawy obiekt: wyspę otoczoną urwistymi skałami wystającymi spośród fal. Była ona kiedyś częścią lądu, a obecnie teren ten nazywa się Pokeshaw Park w miejscowości Grande-Anse.

Jadąc więc dalej przy kawałkach Cheta Fakera (wybiera się ktoś z Was na jego listopadowe koncerty w Krakowie bądź Warszawie?) zboczyliśmy z malowniczej trasy akadyjskiej aby dotrzeć na dobrze nam już znaną Transcanada Highway. Nią prościutko dotarliśmy do Riviere-du-Loup nad legendarną, pojawiającą się chyba w każdej indiańskiej historii, rzeką Świętego Wawrzyńca. Stamtąd mamy już zaledwie 200 km do francuskojęzycznego Quebec. Będzie to też ostatnie 200 km, które spędzimy w naszym dzielnym samochodzie, z którym zdążyliśmy się już zżyć.

Wszystkie pocztówki już wysłaliśmy. Dajcie znać jak dotrą :)
Pozdrawiam i całuję dziś wyjątkowo 3M: Macieja, Magdę D. I Magdę Cz.

wtorek, 16 września 2014

sos słodko-groźny

Dojechaliśmy do Pictou (15 km od New Glasgow) wciąż w Nowej Szkocji (ale już poza Cape Breton) i z samego rana postanowiliśmy odwiedzić farmę syropu klonowego. Kanada słynie z jego produkcji (flagi z klonowym liściem dumni mieszkańcy często umieszczają przed posesją) i posiada ogromne rezerwy strategiczne tego słodkiego syropu (w 2012 r. było to ok. 16 tys. ton).
Właścicielką farmy jest Quin, z którą wymieniałam maile dzień wcześniej, a po farmie oprowadzała nas przemiła Pam. Kanada produkuje 3/4 światowej produkcji syropu i znaczna większość jest robiona w prowinicji Quebec. Sezon "klonowy" jest bardzo krótki, rozpoczyna się w marcu i kończy początkiem kwietnia. Mroźne noce i gorące dni, które w tych miesiącach nawiedzają ten region umożliwiają odpowiedni przepływ soków w roślinie. Gdy drzewo ma 8 lat można rozpocząć wykorzystywać je w procesie, ale najczęściej są to 14, 15- letnie klony. Wystarczy zrobić niewielkie nacięcie (dosłownie z 3 cm), umieścić w nim narzędzie, które będzie odprowadzać sok. Pam pokazywała nam różne sposoby w jakie można to robić, w tym najbardziej popularny, czyli niewielka rurka, która łączy się z innymi rurkami, aby potem stworzyć wielką rurę kończącą się w sporym zbiorniku.
Ciecz jest przezroczysta jak woda. Jaki jest więc sekret brunatnej barwy syropu? Gotowanie! W specjalnym urządzeniu sok jest podgrzewany do temperatury 103-stopni, wtedy wiadomo, że zawartość cukru stanowi 66-68% i syrop jest gotowy. W procesie gotowania wyparowuje ponad 70% cieczy wydobytej z drzewa, a farma Quin (podczas 6 sezonowych tygodni) produkuje ok 20 litrów syropu na godzinę. Jest to w stu procentach sok z drzewa. Absolutnie niczego się nie dodaje, a drzewa nie cierpią w procesie więc produkcja jest całkowicie ekologiczna. Nowa Szkocja ma genialne warunki przetwarzania syropu i sporą ilość klonów. Mimo to nie pokrywa własnych potrzeb, a powodem jest brak chętnych osób do pracy w tym zawodzie. Jeżeli ktoś z Was się więc zastanawia nad taką słodką robotą, chętnie podam namiary na Quin :)
Pam oprowadziła nas po farmie, degustowaliśmy syropy powstałe w różnym okresie czasu: te z początku marca są jasnobrązowe i mają bardzo lekko wyczuwalny smak (poza cukrem) w farmie oznaczone żółtą kropką, natomiast te z kwietnia są ciemniejsze, klonowy smak jest mocny i zostaje w ustach na dłużej - oznaczone kropką zieloną.
W budynku farmy funkcjonuje restauracja, jest też oczywiście sklepik z przetworami wyprodukowanymi na farmie. Wycieczkę mieliśmy zupełnie za darmo, po jej zakończeniu zaopatrzyliśmy się w pokaźny zapas syropu (po powrocie zapraszam na naleśniki!) i rozpoczęliśmy powrót do Nowego Brunszwiku.


W Ameryce Północnej żyją cztery gatunki niedźwiedzi. Niedźwiedź szary, czyli grizzly, ponury mieszkaniec Gór Skalistych; niedźwiedź biały (polarny), żyjący w okolicach podbiegunówych; niedźwiedź czarny, mniejszy niż dwa poprzednie, ale większy niż jego europejski kuzyn, przy tym najpospolitszy, spotykany we wszystkich lądach kanadyjskich, i czwarty, niedźwiedź brązowy, nieco mniejszy od czarnego, za to bardziej niebezpieczny, bardziej napastliwy, żyjący w lasach dalszej Północy. Dziś obiecano nam, że zobaczymy tego trzeciego w jego naturalnym środowisku. Najpierw jednak musieliśmy pokonać 300 km i opuścić Nową Szkocję. W maleńkiej miejscowości (tak małej, że aż GPS jej nie znajduje) Acedieville (4120, Route 480) w Nowym Brunszwiku mieszka urocze małżeństwo Vivienne i Richard. Juz podczas mailowej konwersacji wiedziałam, że czeka nas tu coś wyjątkowego.
Richard ma nietypowych znajomych - misie. Gdy był dzieckiem pomagał opuszczonemu, wygłodzonymu niedźwiadkowi. Był pewien, że nie przeżyje zimy. Niedźwiedź nie dość, ze przetrwał, to okazał się panią miś i wrócił z dwójką młodych. Richard spotyka się z nimi codziennie w tym samym miejscu i przynosi jedzenie do teraz. Minęło już 18 lat, pokolenia niedźwiedzi zdążyły się wymienić i na wieczorną ucztę przychodzą już nie 3 misie, a ponad 20! Niektóre zwierzęta widzą Richarda po raz pierwszy, a mimo to nie atakują go, niektóre nawet jedzą mu z ręki! Vivienne wraz z mężem zabrali nas w głąb lasu i pozwolili obejrzeć niedźwiedzie czarne z bliska. Wrażenie było niesamowite! Ledwo przyjechaliśmy na miejsce, zwierzęta zaczeły wyłaniać się z każdej strony, były to same mamy z młodymi. Richard jakby zupełnie nie przejmując się tym, że spaceruje pomiędzy jednymi z najgroźniejszych zwierząt w Ameryce, rozrzucał orzechy i jabłka.
Zwierzęta miały 4 tygodnie żeby przytyć 30 kilo i zdążyć zapaść w zimowy sen. Na ucztę nie miały wstępu żadne samce, szanowały one prawo matek z dziećmi i nie pojawiały się w tym regionie. Niedźwiadki miały zaledwie kilka miesięcy, urodziły się wiosną. W przyszłym roku matki odgonią je od siebie aby się usamodzielniły. Podczas 2-godzinnego karmienia pojawił się jeden "nastoletni" miś, ale niedźwiedzice od razu go przegoniły. Zabawne było jak maluchy wskakiwały na drzewa gdy się czegoś wystraszyły, zajmowało im to ułamki sekund!
Nie mogliśmy oderwać oczu od tych ogromnych zwierząt. Musieliśmy mówić szeptem, aby niedźwiedzie nie czuły się wystraszone i mogły w spokoju się posilić. Richard z wielkim zaangażowaniem opowiadał nam zabawne historie jak zdarzyły mu się podczas 18 lat obcowania z misiami, wciąż byliśmy spragnieni kolejnych! Obiecaliśmy Vivienne że opowiemy o naszych przeżyciach w Polsce (byliśmy pierwszymi Polakami, którzy odwiedzili to miejsce), dostaliśmy też wizytówki i ulotki więc, jeżeli ktoś z Was reflektuje, chętnie rozdamy, wyślemy. Jest to jedyne takie miejsce na świecie i zdecydowanie powinno znaleźć się na liście "Must see" każdego odwiedzającego Kanadę.
Po pożegnaniu z małżeństwem i obiecaniu, że wyślemy maila jak tylko dolecimy do Polski, ruszyliśmy w trasę do hotelu, od którego dzieliło nas jakieś 40 km. Po drodze standardowo rozglądaliśmy się za łosiami ( po zmierzchu podobno wychodzą masowo na drogi w tych terenach) i wspominaljśmy słodki początek dnia i jego, odrobinę groźny, koniec.

Całuję i pozdrawiam

poniedziałek, 15 września 2014

ten widok proszę na wynos

Kolejny dzień w Nowej Szkocji. Po kapitalnym śniadaniu u Juany (borówka amerykańska w tym rejonie Kanady jest uprawiana na masową skalę więc nietrudno spotkać przysmaki śniadaniowe z jej dodatkiem) wyruszyliśmy na dalsze podboje Cape Breton. Dzień był słoneczny i była to sobota więc spodziewaliśmy się większego ruchu na szlakach (wczoraj na większości ścieżek byliśmy tylko my i natura).
Drogę z North Sydney (i wszystkich innych miejscowości na południowy-wschód od niego) do Cape Braton Highlands National Park of Canada można skrócić (o ok 50km) płynąc promem z Englishtown. Odległość do przepłynięcia jest tak krótka, że rejs wraz z załadunkiem trwa może z 6 minut (a kosztuje 5 dolarów bez względu czy to ciężarówka czy motocykl). Kapitan robi aż 200-250 takich rejsów dziennie. Zastanawialiśmy się czemu nie postawią tam po prostu mostu, wystarczyłoby nawet żeby łódź była odrobinę dłuższa, zacumowana na stałe i można by po niej przejeżdżać jak po kładce :)
Dziś rozpoczynamy od drugiej strony parku - Cheticamp. Dojeżdżając do miasteczka nawigacja kieruje skrótem przez nierówną polną drogę. Lepiej nie sugerować się nią i trzymać się głównej drogi (Cabot Trail) aż do samego wjazdu do parku-trasa jest dłuższa może o 5km, ale pokonuje się ją dużo szybciej, bo nie trzeba redukować do 40 przed każdą dziurą.

Zachodnia strona parku narodowego jest niemniej malownicza niż wschodnia. Wybraliśmy 3 szlaki (mapa w poprzednim poście):
1. (4) Le Buttereau- Niedługa pętla (40 min) głównie w lesie z pojawiającymi się co jakiś czas punktami widokowymi na ocean. Widok z tej strony bardzo przypomina drugą stronę Atlatyku - Capo da Roca w Portugalii. Teren często się zmienia i jest tu masa wiewiórek więc trasa nie jest nużąca. Warto.

2. (7) Skyline - najbardziej popularna trasa wśród turystów. Jest to jeden z niewielu szlaków, na które nie można zabierać psów. Powodem są łosie, które zamieszkują licznie tutejsze lasy (i ich spokój ducha niezmącony szczekiem psów). Szlak to niesymetryczna 3-godzinna pętla.
My rozpoczęliśmy od dłuższej strony, ścieżka wiedzie dłuuugo łagodnie w dół i po przywyknięciu do leśnego krajobrazu z prześwitującym oceanem, staje się nudna. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy, nasłuchiwaliśmy i wypatrywaliśmy jakiejś większej zwierzyny. Niestety na marne. W końcu dotarliśmy na cypel i wszystkie trudy wędrówki zostały nam wynagrodzone z nawiązką. Rozległy widok zapierał dech w piersiach:

3. (8) Bog - krótka, może 15-minutowa pętla po płaskim bagnistym terenie wyłożona kładką. Główną jej atrakcją są owadożerne rośliny. Lepiej spożytkować ten czas gdzie indziej.

Opuszczamy magiczną wyspę Cape Breton z nadzieją, że jeszcze kiedyś uda nam się powrócić w ten środek krainy trolli i druidów. Świat chyba też chciałby żebyśmy zostali, ponieważ w drodze powrotnej towarzyszy nam rzęsisty deszcz.
Powoli rozpoczynamy powrót, ale czeka nas jeszcze ponad 2000 km po tej niesamowitej części świata oraz kilka przystanków po drodze.

Żałuję, że zarówno Nowa Szkocja jak i Nowy Brunszwik nie doczekały się solidnego opisu w polskich przewodnikach. To regiony obfite w atrakcje, obłędne krajobrazy i jedyne w swoim rodzaju jedzenie. Gorąco polecam obrać te prowincje jako cel swojego kolejnego urlopu :)

Jeżeli jest coś co chcielibyście wiedzieć o Kanadzie-pytajcie! Postaram się znaleźć odpowiedź :)

niedziela, 14 września 2014

this is magic

Kanada i dziś nie przestała nas zadziwiać.
Dojechaliśmy do Nowej Szkocji po zmierzchu. Pensjonat, który wybraliśmy znajdował się w North Sydney i w komentarzach na booking.com często opisywany był jako "klimatyczny" i "nastrojowy". Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest aż TAK klimatyczny i nastrojowy! Wysoki budynek piętrzył się na wzniesieniu tuż nad wodą, na jego frontowych drzwiach powieszona była kartka z powitaniem, naszymi imionami i numerem pokoju - scena jak z początku horroru, a potem było jeszcze mroczniej! Ostrożnie popchnęliśmy otwarte drzwi i weszliśmy do wąskiego korytarza. Panował półmrok więc świecąc telefonem zauważyliśmy umeblowany korytarz z zadbanym każdym szczegółem: misternie zdobione meble, małe malowane filiżanki, ściany całe w obrazach. Po zawołaniu kilka razy z różną częstotliwością "heloł" odważyliśmy się wejść dalej, usłyszeliśmy puszczony na cały regulator telewizor znikąd i weszliśmy po skrzypiących schodach na piętro (wciąż w otoczeniu masy obrazów). Tu znowu ciemno! Wszystkie pokoje były otwarte, po omacku odnaleźliśmy ten, który był wypisany przy naszych imionach i zaczeliśmy szukać gdzieś włącznika do światła. Nie ma! Nagle z dołu dobiegł nas kobiecy głos: Good evening! Po tym jak doprowadziliśmy nasze serca do normalnego taktu (znaczy JA doprowadziłam) przywitaliśmy się z przemiłą i przegadułowatą właścicielką domu. Nastała jasność i mogliśmy dokładniej przyjrzeć się wystrojowi. Robił powalające wrażenie!

Juana, gospodyni Heritage Bed & Breakfast, wkłada masę pracy w urządzenie domu-pensjonatu oraz w jego utrzymanie, co widać na każdym kroku. Jej celem jest aby goście czuli się tu jak w domu dlatego jest dużo pomieszczeń wspólnych (pokoik do grania w szachy, mała biblioteka) i wspólnie są jadane śniadania. Gorąco polecam pensjonat! Unikat!

Nowa Szkocja usłana jest widokowymi trasami zwanymi Trails, każda z nich ma swój symbol. My wybraliśmy 300 kilometrową Cabot Trail, która przechodzi przez Cape Breton Highlands National Park. Stukilometrowy odcienek to teren parku, okrąża go od wschodu, przez północ, aż do zachodniej części wyspy. Opłatę wstępu można uiścić w dwóch wjazdach do parku: na wschodzie w miasteczku Igonish albo na zachodzie w Cheticamp (niestety załadowanie google maps na androidzie zajmuje wieki więc na razie zamieszczam jedynie zdjęcie wyspy).

My wybraliśmy wjazd w Igonish, który znajduje się bliżej naszego miasteczka North Sydney (ok 150 km). Jest tam informacja turystyczna, w której można nabyć również dwudniowy bilet wstępu do parku (bez zniżek dla studentów). Przed wejściem otrzymuje się mapę szlaków oraz ulotki pokazujące jak zachować się w przypadku niebezpieczeństwa (czytaj spotkania dzikiego zwierza).

Park chwali się 26 ścieżkami turystycznymi i olbrzymią ilością punktów widokowych. Aby przejść je wszystkie potrzeba by pewnie z tygodnia. My mieliśmy dwa dni i udało nam się odwiedzić zaledwie 7 z nich. W wyborze kierowaliśmy się długością (rozstrzał jest olbrzymi: od 200 metrowych podejść do 14 km szlaków), atrakcjami na ścieżce oraz opiniami miejscowych. Dzień był nieco pochmurny więc przez moment zastanawialiśmy się czy wjeżdżać dziś do parku, bo przecież cały jego urok tkwi w rozległych widokach, ale i tu z pomocą przyszli nam mieszkańcy, którzy swoim sprawnym okiem przewidzieli, że się rozpogodzi (a raczej sprawnym palcem sprawdzili prognozę pogody w sieci). Przez park prowadzi kręta, często wznosząca się i opadająca, dobrze zachowana, asfaltowa droga. Przed każdą ścieżką i punktem widokowym jest parking. Trasy i zjazdy są dobrze oznakowane. Jest też kilka miejsc, w których można zjeść bądź kupić wyjątkowe prezenty ( głównie po wschodniej stronie parku). Pierwszego dnia przeszliśmy następujące szlaki:
1. (24) Middle Head - wędrowaliśmy nią ok 1,5 h i towarzyszyła nam cała masa małych włochatych stworzeń. Utrzymywały bezpieczną odległość, ale dawały się sfotografować i umilały, momentami dłużącą się, wędrówkę.
Trasa to pętla i kończy się spacerem wokół robiącego olbrzymie wrażenie klifu, z którego roztacza się widok na wzburzony ocean. Zdecydowanie warto!

2. (18) Green Cove - krótkie i łagodne podejście do zapierającego dech w piersiach klifu. Nie rzadko fale rozbijając się o niego ochlapują ludzi stojących na brzegu. Całość, wraz z robieniem zdjęć to ok 20 minut. Warto!

3. (12) Lone Shieling - krótka pętla wokół (podobno) szkockiego szałasu i 350-cio letnich klonów, zajmuje max 20 minut. Nuda.
4. (11) Macintosh Brook - godzinna pętla przy niewielkim wodospadzie, przyjemny spacer urozmaicony mostkami przez rwący strumień. Przy samym wodospadzie jest cała masa kamieni, po których można się do niego zbliżyć. Warto!

W drodze powrotnej spotkaliśmy olbrzymiego ptaka na długich jak flaming nogach, z tym, że nie był on różowy. Może ktoś z Was wie co to za gatunek?

Punktem obowiązkowym zwiedzania Cape Breton Highlands National Park powinny być małe galerie rzemiosła ręcznego. Po wschodniej stronie parku znajduje się ich kilka, są bogate we wszelkiego rodzaju sztukę, regionalne pamiątki i, to co lubię najbardziej, biżuterię. Zachęceni wyglądem podwórka trafiliśmy do Glass Artisans Studio & Gallery (45054 Cabot Trail, North Shore, Cape Breton Island). W środku było równie wyjątkowo jak na zewnątrz i nie mogliśmy zdecydować się co wybrać! Galeria ma również swoją stronę internetową, na której niestety nie ma wszystkich wspaniałości, które były w sklepie: www.glassartisans.ca
 

Zapadł zmierzch i musieliśmy opuszczać park. Ciesząc się na jutrzejszy powrót do tej magicznej krainy, zapuściliśmy Timberlake`a (właściwie to ja zapuściłam, wciąż jestem pod wrażeniem jego sierpniowego koncertu w Gdańsku) i rozpoczęliśmy ewakuację do naszego, nie mniej magicznego, pensjonatu.

Całuję,

piątek, 12 września 2014

Kanada pachnąca żywicą

Dziś przed nami ponad 700 km. Opuszczamy uroczy Nowy Brunszwik i udajemy się na północ Nowej Szkocji do miejsca zwanego krainą elfów i trolli - Cape Breton. Po przejechaniu 100 km od Saint John zboczyliśmy do Hopewell Rocks. Są to olbrzymie skały, które były częścią lądu setki tysięcy lat temu. Z powodu gwałtownych odpływów i przypływów jakie mają miejsce w Zatoce Fundy lżejsza masa została wypłukana i powstał ten oto twór:

Częste pływy w zatoce wynikają z przyciągań Słońca i Księżyca i występują 2 razy w ciągu 25-godzin. Samochód zaparkować można tuż przy wejściu do parku, tradycyjnie po opłaceniu wstępu (zniżki dla studentów z kartą ISIC), otrzymuje się mapkę tego niedużego terenu. Byliśmy na miejscu w okolicach godziny 9 i można było jeszcze zejść na dól do kamieni. Nad schodami wisi tablica gdzie określone są 3 godziny:
- godzina najniższego stanu wód ( w naszym przypadku była to 8:15),
- godzina najwyższego stanu wód ( u nas przypadało to na parę minut po 14),
- godzina bezwzględnego opuszczenia dna, wtedy strażnik wygania na górę ostatnie spacerujące po plaży osoby (u nas 12:00).
W okolicach godziny 12 cała plaża pokryła się wodą, a my z góry obserwowaliśmy wycieczki kajakowe, które teraz pływały wokół kamieni, dokładnie tam gdzie jeszcze chwilę temu staliśmy suchą stopą.
Najlepiej nie ubierać najlepszych butów, ponieważ podmokła plaża jest pokryta miękką gliną. Na szczęście prowadzący park pomyśleli o prysznicach do butów więc nie musieliśmy się martwić ich czyszczeniem. W oczekiwaniu na zmianę poziomu wód można wypić kawę w kawiarni tuż obok.

Przyszedł czas na opuszczenie malowniczego Nowego Brunszwiku z piękną Zatoką Fundy, tajemniczymi Hopewell Rocks i atrakcyjnymi wycieczkami na wieloryby.
Szkoda, że ten rejon jest tak rzadko odwiedzany przez turystów. Najczęściej mkną oni przez Brunszwik prosto do Nowej Szkocji. Zdecydowanie polecam zatrzymać się tu chociaż na jeden dzień, odwiedzający z pewnością będą mile zaskoczeni :) Najbardziej będzie nam brakować życzliwych i pomocnych ludzi, którzy od razu rozpoznawali nasz obcy akcent i zagadywali skąd jesteśmy. Wielokrotnie byliśmy zdumieni, że wiedzą sporo o Polsce, znają nasze zespoły muzyczne, kojarzą historię i większe miasta.

Już przywykliśmy, że trasy w Kanadzie należą do przyjemnych, nie tylko z powodu świetnego stanu asfaltu, ale też widoków za oknem.

Przy autostradzie często pojawiały się informacje, że miasta przez które przejeżdżamy były zapoczątkowanymi przez Indian różnych plemion wioskami. Warto rozróżnić intencje różnych kolonistów, wszystkich spragnionych łatwych łupów: Francuzi przybyli do Ameryki Północnej jako handlarze skórek, dlatego nie chcieli wojny z Indianami i natychmiast zaprzyjaźnili się z napotkanami nad Rzeką Wawrzyٌca Algonkinami i Huronami. Ważny był Indianin żywy i szczęśliwy. Anglicy przybyli tu w poszukiwaniu ziemi, dlatego potrzebowali wolnej przestrzeni i tępili niemiłosiernie pierwsze napotkane grupy Indian: Pequotَów, Nargansettów.
Mam nadzieję, że uda nam się przejechać w pobliżu jakiegoś rezerwatu i posłuchać więcej o indiańskiej historii Kanady.

Udało nam się dotrzeć do celu: wyspy Cape Breton w Nowej Szkocji. Obmyślamy trasę i już jutro wybieramy się do Cape Breton Highlands National Park of Canada, podobno jednego z dwóch najpiękniejszych parków w Kanadzie (drugim jest Gros Morne w Nowej Fundlandii).

Postanowiliśmy też w końcu wysłać pocztówki do bliskich. Wyspa "Cape Breton" na stemplu pocztowym będzie wyglądało nieźle :) Zastanawialiście się kiedyś co dzieje się z kartkami wysyłanymi do Świętego Mikołaja przez Bożym Narodzeniem? Wszystkie te zaadresowane na Biegun Północny trafiają tutaj. Kanadyjska poczta co roku otrzymuje ich miliony! Pracownicy dobrowolnie odpowiadają na te listy w imieniu Pani Mikołajowej :) PS. Kod pocztowy do Św. Mikołaja to H0H 0H0.

Gdy dojechaliśmy na miejsce i opuściliśmy samochód poczuliśmy to o czym pisze Fiedler w swojej książce poświęconej Kanadzie - tutaj rzeczywiście pachnie żywicą!

Cieszę się bardzo, że zaglądacie na bloga :)
Piszcie co Wam się podoba, a które fragmenty są całkowicie zbędne. Pozdrawiam gorąco!

czwartek, 11 września 2014

co te wieloryby

Drugiego dnia z samego rana wróciliśmy do centrum Saint John z zamiarem zrobienia zakupów na słynnym City Market. To czego nie widzieliśmy wczoraj to podziemne i naziemne przejścia łączące ze sobą całą środkową część miasteczka. Na wspomnianym wcześniej rynku można zaopatrzyć się w świeże warzywa, produkty lokalne oraz miejscową sztukę. Kupiliśmy wodororosty, tutejszy przysmak, mieszkańcy jedzą je niczym czipsy. Jak w całym Nowym Brunszwiku spotkaliśmy też przemiłych ludzi żywo zainteresowanych naszą podróżą :)

Jeszcze przed południem wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do maleńkiego Saint Andrews oddalonego o 110km, na zarezerwowany poprzedniego dnia rejs, w celu zobaczenia wielorybów. Organizatorów takich wypraw w miasteczku jest sporo, wszyscy mieszczą się przy niewielkim placu tuż przy pomoście. My wybraliśmy firmę Jolly Breeze i byliśmy baaardzo zadowoleni ( mają też zniżki dla studentów).
O 13:30 wypłynęliśmy, na pokładzie kameralnej łajby było nie więcej niż 30 osób, załoga składała się z kapitana, jego pomocnika Dave`a, i dwóch kobiet biologów - Genny i Sheuny. Od samego początku nie pozwalali się nudzić: opowiadali o mijanych wyspach, malowali na kolorowo twarze młodszym uczestnikom naszej wycieczki i serwowali ciepłe napoje. W końcu wypłynęliśmy na ocean! Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się wielorybów :) obserwowaliśmy olbrzymią matkę liczącą co najmniej 3 długości naszej łodzi oraz jej maleństwo. "Mały" wieloryb liczył ok 10 metrów długości i musiał mieć mniej niż rok, ponieważ po 12 miesiącach młode oddzielają się od matki. Był to drugi co do wielkości rodzaj żyjący na świecie o nazwie Finback. W tych wodach można spotkać je wyłącznie w lecie i wczesną jesienią. Przypływają tutaj zrobic zapasy przed zimą i jedzą plankton, którego w wodach Kanady sporo. Pod koniec października odpływają na południe. Śledziliśmy te ogromne ryby przez jakiś czas, a tymczasem one zaczeły się z nami bawić, nurkować i przepływać pod łodzią. Spotkaliśmy też innych spragnionych widoku wielorybów :)

W drodze powrotnej podpłynęliśmy do wyspy, na której wygrzewało się stado fok. Trudo powiedzieć kto był bardziej zainteresowany kim: czy my nimi czy też one nami. Te, które były w wodzie co chwilę wynurzały się żeby nas obserwować, a te które zostały na lądzie nie spuszczały nas z oka :)

Załoga serwowała gorącą zupę (każdy z nas dostał jej przepis), panie biolog pokazywały morskie zwierzęta, które żyją w tych wodach, a z Davem ucięliśmy sobie dłuższa pogawędkę, ponieważ okazało się, że pochodzi z Nowej Szkocji. Jest to cel naszej jutrzejszej podrózy więc wypytaliśmy go o wskazówki i rady :)

Ok godziny 18 nasz rejs dobiegł końca. Wsiedliśmy do samochodu i tuż przy wyjeździe z Saint Andrews musieliśmy niespodziewanie zwolnić. Okazało się, że łania z małym jelonkiem obrała sobie trasę spaceru dokładnie w poprzek drogi i ani jej nie było w głowie przyspieszać. Spokojnie poczekaliśmy obserwując zwierzęta.

Ponieważ z internetem w Nowym Brunszwiku na bakier, stoję właśnie pod zamkniętą restauracją i mam nadzieję, że uda mi się dodać post przed 23 :)

Pozdrawiam serdecznie i całuję szczególnie Zuzę, Orłaktórymaimię, Sylwię :)

środa, 10 września 2014

zaczyna się na "w", a kończy na "ydra"

Wpis z drugiego dnia w Brunszwiku był już prawie gotowy, ale nie od dziś wiadomo, że tablety na androidzie lubią płatać figle i do wersji "stabilnej" im daleko. Wpis jest gdzieś w niebycie i zapewne ma się dobrze. Nie pozostaje więc nic innego jak postarać się go odtworzyć.

Hillside Model, w którym spędzamy 3 noce znajduje się na wzgórzu, z którego rozciąga się wspaniały widok na Zatokę Fundy i jest oddalony od centrum Saint John o 8 km. Prowadzi go przemiły Indus z Hindii, a rezerwowaliśmy go dwa dni wcześniej na booking.com.

Dzień rozpoczęliśmy późno, bo o 11. Wybraliśmy się na zwiedzanie Parku Narodowego Fundy, jako punkt docelowy obraliśmy miasteczko Saint Martins, które dzieli od Saint John ok 60 km. Planowaliśmy wypożyczyć rowery, ale niestety wszystkie wypożyczalnie w Saint Martins czynne są wyłącznie w wakacje. Postanowiliśmy więc pokonać 16km Fundy Trail Parkway sposobem samochodowo-pieszym. Wjazd do parku jest tylko jeden, gdzie należy uiścić opłatę za wstęp i otrzymuje się mapkę całej trasy.

Na Fundy Trail Parkway nie ma żadnej infrastruktury poza budynkiem informacji turystycznej (między punktem 7 a 8) i malowniczo położonych altanek dlatego warto zabrać ze sobą jakieś przekąski.
Punkty przy których warto się zatrzymać gdy ma się ograniczoną ilość czasu to:
P1 - piękny widok na klifowe wybrzeże

P4 - zejście do urokliwego wodospadu, może nie jest on olbrzymich rozmiarów, ale dzięki zalesieniu można uniknąć wypalonych przez słońce kolorów na zdjęciach
P6 - ujście Big Salmon River do Zatoki Fundy. Po kamieniach można łatwo przejść na drugą stronę rzeki bądź wybrać wiszący most.

Gdy wracaliśmy do samochodu zuważyliśmy ruch w krzakach przy drodze. Okazało się, że była to pokaźnych rozmiarów wydra, która wcinała sobie tam smacznie obiad :) Zwierzę w ogóle nie przejmowało się naszą obecnością i nie przeszkadzało sobie w posiłku, co pozwoliło nam sfotografować je z każdej strony :)

P8 - wysoko położony punkt widokowy, z którego widać całą zatokę

Ani przez moment nie żałowaliśmy wyboru września na tą wycieczkę. Nie udało nam się w prawdzie wypożyczyć rowerów, ale za to na trasie nie było żadnego tłoku, towarzyszyła nam cisza, spokój, a jedyne osoby jakie spotykaliśmy to mieszkańcy, którzy chętnie dzielili się ciekawostkami o tym terenie.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na słynne w tym rejonie seafood. Wybraliśmy knajpkę tuż przy brzegu zatoki ( po wyjeździe z parku pierwsza po lewej).
Przekonaliśmy się, że nie jesteśmy największymi fanami gotowanego homara, ale urocze otoczenie zrekompensowało nam niezbyt smaczny posiłek :)

Wczesnym wieczorem postanowiliśmy zobaczyć miasteczko Saint John. Mimo godziny 19 miasto było wymarłe. Przejście wszystkich punktów zaznaczonych na oficjalnej mapie zajęło nam zaledwie godzinę i żaden z nich nie zrobił na nas wrażenia. Spory port wcina się w samo centrum i mieliśmy chociaż nadzieję na obejrzenie kilku okrętów. Niestety nabrzeże otoczone jest prywatnymi parkingami więc dojście do morza nie było możliwe.

Sporym sukcesem dzisiejszego dnia był zakup piwa. Niby drobnostka, ale w Kanadzie to wcale nie takie proste zadanie. O 23 zamykane są wszystkie sklepy z alkoholem i od kilku dni nie udaje nam się zrobić zakupów przed tą godziną. Supermarkety czynne dłużej bądź sklepy przy stacjach benzynowych nie mają w swojej ofercie alkoholu. Świadomi tej prawdy, kupiliśmy co trzeba z samego rana i woziliśmy ze sobą przez cały dzień (ku spokoju sumienia :)).
Wszystkie produkty w sklepach są olbrzyyyyymich wielkości. Jak sok pomarańczowy to tylko 5litrowy, jak płatki śniadaniowe to pudło wysokości 2/3 metra, jak ciastka to opakowanie, które mogłaby zjeść 3-osobowa rodzina w 7 dni. Kupiliśmy kilka takich smakołyków z zamiarem przywiezienia do Polski.

W końcu udało nam się dotrzeć do motelu, otworzyć wyczekiwane piwo i puścic Jimmy Kimmel Show :)
Całuję Was serdecznie i mocno pozdrawiam :*

PS. Napiszcie co u Was!