wtorek, 21 października 2014

Wiśniowy wodospad

11 km od Quebec City znajduje się prawdziwy cud natury – wodospad Montmorency (z fr. wiśnia). Można dostać się tutaj ze zorganizowaną wycieczką z centrum miasta bądź samemu złapać odpowiedni autobus miejski i dojechać na sam szczyt wodospadu. 


My wybraliśmy tą drugą, znacznie tańszą, opcję. Podróż trwała ok 50 minut, jechaliśmy przez podmiejskie tereny Quebecu mijając po drodze boisko, na którym rozgrywany był młodzieżowy mecz baseballu amerykańskiego. Dobrze wiedzieć, że gdy chcemy wysiąść z autobusu (po to żeby np. obejrzeć mecz do końca) i złapać potem inny autobus jadący w tym samym kierunku należy poprosić kierowcę o bilet przesiadkowy. W przeciwnym wypadku będziemy musieli kupić drugi bilet.  

Z przystanku do celu mamy ok 5 minut drogi przez rozległy las. Nad samym ujściem wody zbudowany jest wąski mostek Falls Suspension Bridge, którym można przejść na druga stronę wodospadu.
Woda spada tutaj z wysokości ok 83 metrów (o 30 metrów więcej niż w Niagarze), a widok jest niesamowity. Całość otoczona jest parkiem Parc de la Chute-Montmorency i po obu stronach wodospadu znajduje się masa altanek widokowych.
Po powtórnym przejściu przez mostek i krótki spacer przez las dotarliśmy do Panoramic Stairway i zeszliśmy na samym dół wodospadu zatrzymując się przy licznych platformach widokowych. Podobało nam się niesamowicie!
Tuż przy końcówce stromych schodów trasa się rozwidla – można zejść suchą stopę odbijając na lewo bądź wybrać ścieżkę na prawo, która prowadzi pod sam spad wodospadu gdzie opadająca woda kłębi się i nawet lekki wiatr przenosi kropelki tuż pod platformę. Zrobiliśmy tam szybko kilka zdjęć i cali mokrzy czym prędzej uciekliśmy na suchy ląd.
Pięknie położoną ścieżką można udać się na 15 minutowy spacer aż do samego terminalu kolejki linowej.
Kolejka dojeżdża na sam szczyt wodospadu i jest to jedyna płatna atrakcja w całym parku. My jednak zdecydowaliśmy się wrócić pieszo tą samą drogą, którą przyszliśmy i delektować się dłużej tymi cudami natury.
 Podsumowując:
 Montmorency Falls to genialna alternatywa do wodospadów na Niagarze. Dojazd z centrum miasta jest znacznie tańszy. Zarówno zejście do wodospadu jak i wejścia na wszystkie platformy widokowe są bezpłatne, a widok jest równie obłędny jak przy najsłynniejszych wodospadach Ameryki Północnej. Szkoda, że dzieli je prawie 1000 km :D


sobota, 11 października 2014

Kanadyjski Paryż


W mieście Quebec byliśmy dwa razy: spędziliśmy tu 2 dni po przylocie z Toronto, wypożyczyliśmy samochód i wyruszyliśmy na podbój Nowego Brunszwiku i Nowej Szkocji; a następnie jeden dzień po powrocie, w oczekiwaniu na pociąg do Montrealu. W tym czasie zdążyliśmy poznać wszystkie główne atrakcje turystyczne tego miasta, a nawet udać się na krótką wycieczkę w podmiejskie tereny.


Quebec zdecydowanie różni się od odwiedzanego przez nas wcześniej Toronto: architektura jest bardziej europejska (z resztą tym właśnie miasto chwali się na wszystkich ulotkach), królują wąskie uliczki, malownicze kamienice, brak tu takiej przestrzeni jak w miastach Ontario. Mnie Quebec kojarzy się z paryską dzielnicą Montmartre, tym bardziej, że miasto jest francuskojęzyczne. Jest to stolica całej prowincji Quebec, która w 95% posługuje się językiem francuskim i jest największą prowincją Kanady. Odbyły się tu nawet dwa referendum, ostatnie w 1995 roku, mające zdecydować o całkowitym oddzieleniu się Quebecu od Kanady. Referendum w prawdzie zostało przegrane (marginesem mniej niż jednego procenta!), ale Quebec wciąż ma więcej powiązań z Francją niż z angielską częścią Kanady.

 
Miasto leży wzdłuż Rzeki Świętego Wawrzyńca na szczycie stromej skarpy Cap Diament.

 
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od ścisłego centrum zwanego Vieux-Quebec. Piętrzy się nam nim olbrzymi hotel Chateau Frontenac, który podobno jest najczęściej fotografowanym hotelem na świecie.

 
Tuż obok wybudowany jest piękny drewniany taras – terrasse Dufferin, który ciągnie się wzdłuż rzeki, następnie przekształca się w dziką promenadę, po której co jakiś czas trzeba wspinać się po schodach aż do samej cytadeli. Cytadela to największa obsadzona wojskiem twierdza w Ameryce Północnej. Ma kształt gwiazdy i składa się z 25 budynków.

Aby z górnej części miasta dostać się do Basse-Ville można zjechać kolejką znajdującą się w okolicach wspomnianego wcześniej hotelu, ale jej cena zdecydowanie zachęca do pokonania tej trasy schodami. Tutaj czeka na nas drugi Paryż: urokliwe uliczki, mnóstwo prześlicznych restauracji, masa sklepów z ręcznymi wyrobami.


 
Przechadzając się Rue du Petit-Champlain gorąco zachęcam do zaglądania do niewielkich galerii z oryginalnym wyrobami. Tuż przy skrzyżowaniu z Rue Sousle-Fort znajduje się m.in. sklep z oryginalną odzieżą kanadyjską ( Zazou), kapitalny butik wyrobów ze szkła (Boutique des metiers d’art du Quebec), genialna galeria najróżniejszych wyrobów z metalu czy też najlepszy jaki udało mi się spotkać sklep z wyrobami indiańskimi (Chasse Galerie Botique).

 

Spacerując wąskimi uliczkami można natrafić na olbrzymią ilość ciekawych knajpek. My skusiliśmy się na nachosy na Escalier Casse – Cou, a wieczorem trafiliśmy do genialnego miejsca przy Rue du Petit-Champlain o nazwie Le Lapin Saute. Jest to knajpa gdzie można zasmakować królika przyrządzanego na wiele sposobów. Polecam wybrać talerz dla dwojga, na którym znajdują się różne mięsa, a kelner w przystępny sposób objaśnia jak zostały przygotowane. Trzeba pamiętać, że kelnerzy w Quebec przyzwyczajeni są do napiwków i często przypominają o nich przed opuszczeniem restauracji.

Wracając do hotelu ulicą pełną sklepów z pamiątkami i czasowo zamykaną dla ruchu samochodowego – Rue Saint Jean mijamy wiele miejsc przygotowanych od ulicznych wystąpień. Miasto wspiera takie przedsięwzięcia i wystawia bilbordy zachęcające widzów do udziału.


Widzieliśmy też nietypowy sposób na spędzanie wieczoru kawalerskiego:

 

Quebec city z pewnością może zrobić wrażenie. Jednak dla osób zwiedzających wcześniej europejskie dzielnice pewnie nie będzie wielka atrakcją. My spędziliśmy tam większość czasu spacerując po licznych ulicach starego miasta, ale zdecydowanie bardziej niż wizyty w stolicy prowincji Quebec czekaliśmy na wycieczki po parkach narodowych i wypatrywanie dzikiej zwierzyny.

 
 
Pozdrawiam gorąco w te piękne jesienne dni :)
 

środa, 1 października 2014

Welcome to Toronto

Miastem, które najbardziej przypadło mi do gustu w Kanadzie zdecydowanie jest Toronto. Olbrzymie wieżowce tuż przy brzegu jeziora Ontario, przepomocni ludzie, otwartość na turystów i szerokie drogi dodające miastu przestrzeni to tylko niektóre z jego plusów. W Toronto spędziliśmy w sumie 3 dni i już pierwszego z nich udaliśmy się do kolebki hokeja na lodzie - lodowiska drużyny Maple Leafs zwanego Air Canada Centre. Hala jest ogromna i robi olbrzymie wrażenie, nawet jak nie ma tafli lodowej. W budynku znajduje się też firmowy sklep i jest stamtąd prosta droga do kolejnego hokejowego must see w Kanadzie: Hockey Hall of Fame. Jest to muzeum upamiętniające wielkie wyczyny, wielkich zawodników i wielkie drużyny hokejowe z całego świata.
Oglądaliśmy całą masę koszulek, filmików, trofeów; zachwycaliśmy się wspaniałymi golami (złota bramka Sidneya Crosbiego z Igrzysk w 2010 roku ma nawet swoją własną scenę!); a nawet korzystaliśmy z utworzonego fragmentu lodowiska gdzie można było wcielić się zarówno w bramkarza jak i w strzelającego (zdecydowanie lepszy ze mnie napastnik niż obrońca, ale to na pewno dlatego, że komputer oszukiwał!).
W muzeum odnaleźliśmy też nasz polski element, a nawet coś jeszcze bardziej lokalnego – wspomnienie o turnieju rozgrywanym w 1931 roku w mojej rodzinnej miejscowości – Krynicy :)

Tuż obok znajduje się spory sklep gdzie można zaopatrzyć się w gadżety wszystkich drużyn NHL, a czasami nawet spotkać zawodników :)
Tip: zdecydowanie lepszej jakości koszulki znajdują się w oryginalnych sklepach drużynowych przy lodowiskach (np. Air Canada w Toronto lub Centre Bell w Montrealu), ale można w nich kupić wyłącznie gadżety drużyn z danego miasta. W sklepie przy Hockey Hall of Fame jest za to cała masa przedmiotów niepowiązanych z żadną drużyną, a jedynie gloryfikujących kanadyjski hokej bądź całą NHL, więc jeżeli nie ma się ulubionej drużyny to polecam się tam zaopatrzyć. Ceny wszędzie podobne.
Niedaleko Air Canada Center jest spory pub z kapitalnym piwem wytwarzanym na miejscu – The Fox. Siedząc w ogródku z widokiem na halę lodową przyglądaliśmy się przejeżdżającemu autobusowi. Wzbudził on śmiech i oklaski wśród wszystkich naszych sąsiadów :D Zobaczcie dlaczego:
Podczas naszego pobytu w Toronto odbywało się chyba największe wydarzenie w roku - TIFF międzynarodowy festiwal filmowy porównywany do tego w Cannes. Z tej okazji można było obejrzeć wiele dobrych filmów, a nawet premier w licznych kinach i teatrach miasta. Jedna z głównych ulic w centrum: King Street była całkowicie zamknięta dla ruchu samochodowego i odbywało się na niej wiele pokazów czy ciekawych stoisk firm. Częstowano kawą, herbatą, koktajlami owocowymi. Można było wziąć udział w licznych konkursach i wygrać bilety na któryś z festiwalowych seansów. Przed premierowymi pokazami obserwowaliśmy liczne limuzyny podjeżdżające pod drzwi teatrów, udało nam się nawet zobaczyć Roberta Downey’a Jr.
 
Po wygraniu kilku gadżetów i wzięciu udziału w krótkim nagraniu (przy alejce ustawiony był samochód i reżyser wraz z dwoma kamerzystami kręcili sceny z przechodniami którzy mieli na to ochotę) poszliśmy dalej King Street w kierunku wschodnim. Dochodzi się do części miasta imponującej swoimi licznymi olbrzymimi przeszklonymi wieżowcami. Właściwie to całe centrum jest nimi usłane. Zarówno w ciągu dnia jak i nocą robi to wyjątkowe wrażenie :)
Wieczorem postanowiliśmy udać się w okolice City Hall (ratusza) i posiedzieć na ławce w okolicach wielkiej fontanny. Ratusz jest dość nietypowy, ponieważ składa się z dwóch półokrągłych budynków. W ciągu dnia można zwiedzać go bezpłatnie.
Tuż obok City Hall znajduje się największe centrum handlowe w Toronto: Eaton Centre. Wygląda zupełnie jak nasza Bonarka czy Złote Tarasy. Zaskoczeni byliśmy dopiero dwa tygodnie później gdy wróciliśmy do Toronto na lot do Polski. Bynajmniej z powodu sklepów czy asortymentu. Powodem była olbrzymia kolejka przed sklepem iStore w pierwszym dniu sprzedaży nowego iPhona 6. Ciężko było zweryfikować zarówno jej koniec jak i początek, ludzi było tyle, że zajmowali wszystkie piętra tego olbrzymiego domu handlowego. Mimo, ze godzina była już 15 wciąż pojawiali się nowi żądni zakupu. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego tłoku!
Główną atrakcją Toronto jest CN Tower. Betonowa wieża w samym centrum, która jeszcze do niedawna była najwyższym budynkiem na świecie (teraz prześcignął ją Dubaj). Bilet na sam szczyt nie należy do najtańszych, na szczęście jest niewielka zniżka studencka z kartą ISIC. Przed wjechaniem na górę przechodzi się kontrolę bezpieczeństwa. Winda jedzie może z minutę, dobrze wejść do niej jako ostatni, ponieważ wtedy ma się możliwość obserwować przez szybę jak zmienia się Toronto z różną wysokością. Zmianę ciśnienia czuć też w uszach.
Na górze czekał nas niestety zawód. Nie było miejsca widokowego niezakrytego w całości albo szybą albo siatką. Glass floor, którym tak szczyci się wieża okazało się kawałkiem podłogi pokrytym szkłem, z którego ani nie było ładnego widoku ani nie dało robić się zdjęć, bo wszystko było pod światło. Zdecydowanie nie jest to mój ulubiony punkt widokowy na świecie. Mimo, że to główna turystyczna atrakcja miasta nie polecam, a wręcz odradzam. Pieniądze za wstęp lepiej spożytkować na rejs na jedną z miejskich wysp (i zostanie jeszcze na co najmniej 2 piwa) lub na zakupy w Eaton Centre.
Tuż przy brzegu jeziora Ontario leżą wyspy zwane Toroto Islands. Kursują do nich promy, na które bez problemu można kupić bilet w kasie. Ponieważ jedna z wysp jest licznie zamieszkiwana, promy traktowane są jako komunikacja publiczna.
Pływają one w trzy miejsca: Hanlan's Point, Centre Island i Wars's Island. My wybraliśmy ten drugi i w 15 minut byliśmy na miejscu (dobrze jest ustawić się przy prawej burcie i obserwować oddalające się centrum miasta).
Z wyspy jest kapitalny widok na centrum Toronto. Można się też oderwać od miejskiego biegu i odpocząć wśród wszechobecnej zieleni. Na wyspie jest lotnisko miejskie, na którym co chwila lądują nowe samoloty oraz plaże (w tym też plaża nudystów).
Spacerując wzdłuż brzegu jeziora mija się kilka ciekawych knajpek. Gorąco polecam tę o nazwie Amsterdam BrewHouse (spory czerwony budynek). Mają przesmaczne piwo (Big Wheel Deluxe Amber – jedno z najlepszych jakie piłam) i bardzo cierpliwą obsługę, która pomaga dobrać odpowiedni jego rodzaj do posiłku i na dodatek siedzi się przy samym brzegu jeziora Ontario.
Chętnych regionalnych wyrobów zachęcam do odwiedzenia St. Lawrence Market. To olbrzymie pomieszczenie na dwóch piętrach mieści miejskich producentów.
Można zaopatrzyć się tu w syrop klonowy, całą masę świeżych ryb bądź innych owoców morza, pamiątki, a my zdecydowaliśmy się na icewine czyli wino z mrożonych winogron. Ciekawa jest sprawa z jego produkcją: winogrona, które standardowo zbierane są w październiku/listopadzie, w tym rejonie Kanady pozostawiane są na krzakach czasami nawet do stycznia. Kiedy temperatura osiągnie -15 stopni, skurczone i wyschnięte owoce są zbierane (najczęściej nocą, aby słońce nie rozpuściło soku) i ta odrobina napoju, która w nich została służy jako koncentrat do wina. Dzięki temu napój jest dużo słodszy, ale powstaje go zaledwie 10% w porównaniu z owocami zbieranymi jesienią. Region w okolicach wodospadów Niagara słynie z produkcji tego rodzaju wina. Nie należy on do najtańszych, ale w Lawrence Market można zadegustować kilku i wybrać swój ulubiony, a potem delektować się nim podczas długich jesiennych wieczorów w Polsce.
 Wróciliśmy do słonecznej Polski i już planujemy kolejne podróże :)
Wciąż jest cała masa rzeczy, o których warto napisać. Posty wciąż będą się pojawiać więc stay in touch i do usłyszenia!