Miastem, które najbardziej przypadło mi do gustu w Kanadzie
zdecydowanie jest Toronto. Olbrzymie wieżowce tuż przy brzegu jeziora Ontario,
przepomocni ludzie, otwartość na turystów i szerokie drogi dodające miastu
przestrzeni to tylko niektóre z jego plusów. W Toronto spędziliśmy w sumie 3
dni i już pierwszego z nich udaliśmy się do kolebki hokeja na lodzie -
lodowiska drużyny Maple Leafs zwanego Air Canada Centre. Hala jest ogromna i
robi olbrzymie wrażenie, nawet jak nie ma tafli lodowej. W budynku znajduje się
też firmowy sklep i jest stamtąd prosta droga do kolejnego hokejowego must see
w Kanadzie: Hockey Hall of Fame. Jest to muzeum upamiętniające wielkie wyczyny,
wielkich zawodników i wielkie drużyny hokejowe z całego świata.
Oglądaliśmy całą masę koszulek, filmików, trofeów;
zachwycaliśmy się wspaniałymi golami (złota bramka Sidneya Crosbiego z Igrzysk
w 2010 roku ma nawet swoją własną scenę!); a nawet korzystaliśmy z utworzonego
fragmentu lodowiska gdzie można było wcielić się zarówno w bramkarza jak i w
strzelającego (zdecydowanie lepszy ze mnie napastnik niż obrońca, ale to na
pewno dlatego, że komputer oszukiwał!).
W muzeum odnaleźliśmy też nasz polski element, a nawet coś
jeszcze bardziej lokalnego – wspomnienie o turnieju rozgrywanym w 1931 roku w mojej
rodzinnej miejscowości – Krynicy :)
Tuż obok znajduje się spory sklep gdzie można zaopatrzyć się
w gadżety wszystkich drużyn NHL, a czasami nawet spotkać zawodników :)
Tip: zdecydowanie lepszej jakości koszulki znajdują się w
oryginalnych sklepach drużynowych przy lodowiskach (np. Air Canada w Toronto
lub Centre Bell w Montrealu), ale można w nich kupić wyłącznie gadżety drużyn z
danego miasta. W sklepie przy Hockey Hall of Fame jest za to cała masa
przedmiotów niepowiązanych z żadną drużyną, a jedynie gloryfikujących
kanadyjski hokej bądź całą NHL, więc jeżeli nie ma się ulubionej drużyny to
polecam się tam zaopatrzyć. Ceny wszędzie podobne.
Niedaleko Air Canada Center jest spory pub z kapitalnym
piwem wytwarzanym na miejscu – The Fox. Siedząc w ogródku z widokiem na halę
lodową przyglądaliśmy się przejeżdżającemu autobusowi. Wzbudził on śmiech i
oklaski wśród wszystkich naszych sąsiadów :D Zobaczcie dlaczego:
Podczas naszego pobytu w Toronto
odbywało się chyba największe wydarzenie w roku - TIFF międzynarodowy festiwal
filmowy porównywany do tego w Cannes. Z tej okazji można było obejrzeć wiele
dobrych filmów, a nawet premier w licznych kinach i teatrach miasta. Jedna z
głównych ulic w centrum: King Street była całkowicie zamknięta dla ruchu
samochodowego i odbywało się na niej wiele pokazów czy ciekawych stoisk firm. Częstowano
kawą, herbatą, koktajlami owocowymi. Można było wziąć udział w licznych
konkursach i wygrać bilety na któryś z festiwalowych seansów. Przed premierowymi pokazami
obserwowaliśmy liczne limuzyny podjeżdżające pod drzwi teatrów, udało nam się
nawet zobaczyć Roberta Downey’a Jr.
Po wygraniu kilku gadżetów i wzięciu udziału w krótkim
nagraniu (przy alejce ustawiony był samochód i reżyser wraz z dwoma
kamerzystami kręcili sceny z przechodniami którzy mieli na to ochotę) poszliśmy
dalej King Street w kierunku wschodnim. Dochodzi się do części miasta imponującej
swoimi licznymi olbrzymimi przeszklonymi wieżowcami. Właściwie to całe centrum
jest nimi usłane. Zarówno w ciągu dnia jak i nocą robi to wyjątkowe wrażenie :)
Wieczorem postanowiliśmy udać się w okolice City Hall
(ratusza) i posiedzieć na ławce w okolicach wielkiej fontanny. Ratusz jest dość
nietypowy, ponieważ składa się z dwóch półokrągłych budynków. W ciągu dnia
można zwiedzać go bezpłatnie.
Tuż obok City Hall znajduje się największe centrum handlowe
w Toronto: Eaton Centre. Wygląda zupełnie jak nasza Bonarka czy Złote Tarasy. Zaskoczeni
byliśmy dopiero dwa tygodnie później gdy wróciliśmy do Toronto na lot do
Polski. Bynajmniej z powodu sklepów czy asortymentu. Powodem była olbrzymia
kolejka przed sklepem iStore w pierwszym dniu sprzedaży nowego iPhona 6.
Ciężko było zweryfikować zarówno jej koniec jak i początek, ludzi było tyle, że
zajmowali wszystkie piętra tego olbrzymiego domu handlowego. Mimo, ze godzina
była już 15 wciąż pojawiali się nowi żądni zakupu. Żadne zdjęcie nie jest w
stanie oddać tego tłoku!
Główną atrakcją Toronto jest CN Tower. Betonowa wieża w
samym centrum, która jeszcze do niedawna była najwyższym budynkiem na świecie
(teraz prześcignął ją Dubaj). Bilet na sam szczyt nie należy do najtańszych, na
szczęście jest niewielka zniżka studencka z kartą ISIC. Przed wjechaniem na
górę przechodzi się kontrolę bezpieczeństwa. Winda jedzie może z minutę, dobrze
wejść do niej jako ostatni, ponieważ wtedy ma się możliwość obserwować przez
szybę jak zmienia się Toronto z różną wysokością. Zmianę ciśnienia czuć też w
uszach.
Na górze czekał nas niestety zawód. Nie było miejsca
widokowego niezakrytego w całości albo szybą albo siatką. Glass floor, którym
tak szczyci się wieża okazało się kawałkiem podłogi pokrytym szkłem, z którego
ani nie było ładnego widoku ani nie dało robić się zdjęć, bo wszystko było pod
światło. Zdecydowanie nie jest to mój ulubiony punkt widokowy na świecie. Mimo,
że to główna turystyczna atrakcja miasta nie polecam, a wręcz odradzam.
Pieniądze za wstęp lepiej spożytkować na rejs na jedną z miejskich wysp (i zostanie
jeszcze na co najmniej 2 piwa) lub na zakupy w Eaton Centre.
Tuż przy brzegu jeziora Ontario leżą wyspy zwane Toroto
Islands. Kursują do nich promy, na które bez problemu można kupić bilet w
kasie. Ponieważ jedna z wysp jest licznie zamieszkiwana, promy traktowane są
jako komunikacja publiczna.
Pływają one w trzy miejsca: Hanlan's Point, Centre Island i
Wars's Island. My wybraliśmy ten drugi i w 15 minut byliśmy na miejscu (dobrze
jest ustawić się przy prawej burcie i obserwować oddalające się centrum
miasta).
Z wyspy jest kapitalny widok na centrum Toronto. Można się
też oderwać od miejskiego biegu i odpocząć wśród wszechobecnej zieleni. Na
wyspie jest lotnisko miejskie, na którym co chwila lądują nowe samoloty oraz
plaże (w tym też plaża nudystów).
Spacerując wzdłuż brzegu jeziora mija się kilka ciekawych
knajpek. Gorąco polecam tę o nazwie Amsterdam BrewHouse (spory czerwony
budynek). Mają przesmaczne piwo (Big Wheel Deluxe Amber – jedno z
najlepszych jakie piłam) i bardzo cierpliwą obsługę, która pomaga dobrać
odpowiedni jego rodzaj do posiłku i na dodatek siedzi się przy samym brzegu
jeziora Ontario.
Chętnych regionalnych wyrobów zachęcam do odwiedzenia St.
Lawrence Market. To olbrzymie pomieszczenie na dwóch piętrach mieści miejskich
producentów.
Można zaopatrzyć się tu w syrop klonowy, całą masę świeżych
ryb bądź innych owoców morza, pamiątki, a my zdecydowaliśmy się na icewine czyli
wino z mrożonych winogron. Ciekawa jest sprawa z jego produkcją: winogrona,
które standardowo zbierane są w październiku/listopadzie, w tym rejonie Kanady
pozostawiane są na krzakach czasami nawet do stycznia. Kiedy temperatura
osiągnie -15 stopni, skurczone i wyschnięte owoce są zbierane (najczęściej
nocą, aby słońce nie rozpuściło soku) i ta odrobina napoju, która w nich
została służy jako koncentrat do wina. Dzięki temu napój jest dużo słodszy, ale
powstaje go zaledwie 10% w porównaniu z owocami zbieranymi jesienią. Region w
okolicach wodospadów Niagara słynie z produkcji tego rodzaju wina. Nie należy
on do najtańszych, ale w Lawrence Market można zadegustować kilku i wybrać swój
ulubiony, a potem delektować się nim podczas długich jesiennych wieczorów w
Polsce.
Wróciliśmy do słonecznej Polski i już planujemy kolejne podróże :)
Wciąż jest cała masa rzeczy, o których warto napisać. Posty wciąż będą się pojawiać więc stay in touch i do usłyszenia!